Piotr Wróbel, tata znanego już mysłowiczanom Iana, pokonał pieszo 1088 km z Mysłowic do San Marino. Niemal codziennie pokonywał od 40 do 60 kilometrów. Wyprawa nie była łatwa – supertata brnął do przodu nieustannie, nie zważając na palące słońce, silny wiatr, czy opady deszczu.
– Bolą jeszcze nogi?
– Już dawno nie bolą, ale teraz zaczynają się dopominać chodzenia. Przyzwyczaiły się do tego. W tamtym roku, jak szedłem do Gdańska, były bardziej zniszczone.
– Która wyprawa była trudniejsza?
– Tegoroczna. Każde przekroczenie granicy było rozpoczęciem wszystkiego od początku – budowaniem świadomości mieszkańców danego kraju, że jestem, idę i po co to robię. Granic nie ma, ale są bariery mentalne, językowe. Wędrowałem przez Czechy, Austrię, Słowenię, Włochy i San Marino. 27 dni czystego marszu.
– Co pan chciał osiągnąć, powiedzieć mieszkańcom tych krajów?
– Podwoić wyczyn z poprzedniego roku. Zasada jest prosta – jeśli ten wysiłek jest odpowiednio duży, dostrzegają to media i ludzie. Bez tego nikt nie wiedziałby, że idę. Te kilometry byłyby puste. Skoro mam pomóc autystycznemu dziecku, muszę zdobyć środki. Chciałem dotrzeć do mediów międzynarodowych i mieszkańców kilku państw, bo oni też mogą pomóc, wpłacając darowizny na konto fundacji.
– Z czym spotkał się Pan za granicą – chłodnym, czy bardzo życzliwym przyjęciem.
– To kwestia mentalności. O ile w Czechach przyjęto mnie w sposób bardzo otwarty, to już w Austrii mało kogo interesowało, co robię. Za to Słowenia okazała się państwem niesamowicie gościnnym, później Włochy znowu chłodno podeszły i w zasadzie gdyby nie Polacy tam mieszkający, byłoby mi ciężko. Co nie znaczy, że nie spotkałem tam wspaniałych ludzi.
– A reakcje mediów?
– Identycznie. Podejście ludzi przekładało się trochę na podejście mediów. To był taki barometr.
– Trudne chwile?
– Choroba piątego dnia marszu w Czechach i drugi moment w Mariborze na Słowenii, gdzie zawieruszył się mój dowód osobisty. Zorientowałem się o tym po 11 kilometrach i musiałem wrócić. Zastanawiałem się, czy będę mógł kontynuować trasę.
Sytuacja była absolutnie nietypowa, ponieważ tego samego dnia znalazłem dowód jakiegoś Słoweńca i zaniosłem na komisariat. Oddałem cudzy, a życie zabrało mój. Na szczęście dowód znalazł się w hotelowej kserokopiarce.
– Dlaczego wybrał pan San Marino?
– Ponieważ chciałem podwoić trasę z poprzedniego roku, kiedy przeszedłem 515 km. Wtedy nie dopisała pogoda. Stwierdziłem więc, że pójdę na południe Europy. Najpierw chciałem iść do Rzymu, ale zrezygnowałem z tego pomysłu, uznając, że mogę nie dać rady.
– Jakimi drogami się Pan poruszał?
– Trasę wytyczyłem według mapy Google. To trasa piesza. Czasami pobocza, czasami las. Nie mogły to być autostrady, ani drogi ekspresowe. Kontrolę miałem dzięki nawigacji.
– Codziennie godziny samotności. Co wtedy zaprzątało pana myśli?
– Bardzo często rozmawiałem przez telefon, głównie z żoną. Od czasu do czasu spotykałem ludzi. Nawet krótka rozmowa z nimi dodawała sił na następne kilometry.
– Momenty zwątpienia?
– Wtedy, kiedy Ian miał infekcję, zastanawiałem się, czy wrócić. Każdego dnia byłem gotowy do powrotu.
– Jest pan niczym Korzeniowski. A treningi?
– Na tyle, na ile można to zrobić mając autystyczne dziecko. W drodze nogi przyzwyczaiły się do wysiłku, miałem wrażenie, że same mnie niosą. Myślę, że ten Rzym był do zrobienia. Brak rodziny i dziecka, to największy problem.
– Teraz trzecia trasa?
– Nie. Zakładamy z żoną fundację, która będzie się nazywać 515 km, żeby wspierać dzieciaki takie jak Ian potrzebujące pomocy. Mamy doświadczenie w niesieniu pomocy, zbiórkach. Wiemy, jak to funkcjonuje, mamy kontakty. Teraz to dobro, które spłynęło w nasza stronę, chcemy w jakiś sposób oddać innym.